logotype

Nadchodzące imprezy

Dla organizatorów

Organizujesz konwent, pokazy gier albo turniej i chcesz zareklamować swoją imprezę? Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript., a zarówno w tym polu, jak i na stronie głównej naszego portalu pojawi się stosowne ogłoszenie.

Zimowa Gawęda - Fotograf

Tego cholernego dnia, o czym miałem się szybko przekonać, na ulicy rozległy się przerażające wrzaski, którym momentalnie wtórowały pojedyncze huki szmelcowej broni. Zerwałem się z barłogu szmat, w których spałem, i rzuciłem w stronę drzwi, by je jak najszybciej dla pewności zaryglować. Wtedy myślałem, że to któryś z tych gangów pełnych poj***usów urządził sobie rajd na tą dziurę. Niestety, jak się okazało, było znacznie gorzej…

Nie musiałem czekać, gdy na parterze wspólnego budynku, w którym mieszkałem, rozległy się panicznie krzyki i jakaś szarpanina. Ktoś wbiegł do góry,a ja zamarłem, czując, jak serce podchodzi mi do gardła.

Słyszałem, jak ktoś dobija się do wszystkich drzwi po kolei na korytarzu, panicznie szukając ratunku. „Ni cholery” pomyślałem. „Nie otwieram…” No i rzecz jasna nie otworzyłem, gdy zaczął walić i do mnie – nie ma głupich!

– Błagaaam! – rozległ się długi, pełen przerażenia jęk, który był tylko uwerturą tego, co usłyszałem w następstwie… Niezwykle intensywny, jakiś dziwny i obłędny zarazem stukot rozległ się po korytarzu wraz z dźwiękami… syczenia?!

Po czym słyszałem już tylko gardłowy ryk nieszczęśnika, który próbował uciec. Słyszałem, jak to coś powaliło go na podłogę. Słyszałem dźwięk ostrzy szarpiących ludzkie ciało oraz ten charakterystyczny, przeraźliwy syk! A to wszystko w agonalnych wrzaskach, które wbiły się w samo sedno mojego mózgu. Z przerażeniem osunąłem się pod drzwi. Nie wiedziałem, co robię, zasłuchany i przerażony kakofonią opętanych odgłosów. Ugiąłem się na miękkich nogach. Chciałem uciekać… nie mogłem…

Och! Rzecz jasna nie zamarłem jak jakaś pi***! Co to, to nie! Ucieczka była jedynym, co mi pozostawało w takich sytuacjach! Problem był w tym, że nie miałem ku*** gdzie! Mój „pokój” to mała, betonowa klatka!

Jak wybawienie potraktowałem ten zarazem smutny, jak i dla mnie zbawienny moment, gdy wrzaski tego nieszczęśnika ustały, bowiem natychmiast potem usłyszałem,jak syczące coś rzuciło się do rozwalania jednych z drzwi w długim korytarzu!

Miałem zaj***stego farta, że to nie były te moje! Wykorzystałem sytuację i gdy tylko rozległ się wrzask jednego z moich sąsiadów, pchnąłem rygiel i w panice rzuciłem się do schodów, by jak najszybciej stamtąd spie***yć!

Jednak jedynym, co zdążyłem chwycić tuż przed ucieczką, był mój aparat. Życie uczy takich jak ja. Srogo i przykładnie. I tacy jak ja dobrze wiedzą, że niezależnie od sytuacji, nie wolno uciekać bez niczego. W tym zepsutym świecie, bez niczego czeka nas śmierć dłuższa i bardziej bolesna niż zadana przez to, przed czym uciekamy. A aparat… Cóż… Jedyne, co matka, szmata szabrowniczka, mi zostawiła – starą, zbudowaną przed Wielką Eksplozją maszynkę, która zapisywała od razu obrazy, które chciałem, i wyrzucała je na papierze. A nie wiedzieć czemu wiele osób było w stanie oddać cenną wodę za kawałek tektury ze swoim ryjem!

Przerażony, ale pewny swej ucieczki zbiegłem… A raczej panicznie zeskoczyłem rozpadającymi się  schodami na dół. Parter jak zwykle, bez dostępu światła, ogarnięty był mrokiem mimo wczesnej godziny. Biegłem do wyjścia. Nie po posadzce… po gęstej mazi. Makabrycznych przeszkodach. Wiedziałem, co to… A raczej kto to…

Jednak wiedziałem też, że jeśli spojrzę w dół albo jęki umierających skupią moją uwagę, to reakcje organizmu mogły powstrzymać mnie od ratowania własnego życia.

Gdy wybiegłem na ulicę nie wytrzymałem i paskudnie zwymiotowałem. Miałem drgawki, a mój łeb szargany był przerażeniem, które tak panicznie próbowałem opanować.

Gdy spojrzałem przed siebie ujrzałem szeroką, dobrze znaną mi ulicę… Ludzie biegali panicznie we wszystkie strony, a ulica spływała krwią pozabijanych w makabryczny sposób ludzi. Obok jednego, zabitego brutalnymi cięciami po torsie chłopczyka leżała dziwna istota, z rozbryzgniętą głową od pocisku strzelby.

Obłąkany widok, kuźwa, obłąkany… Zbitek ludzkiego ciała ze złomem! Ani to człowiek, ani maszyna! Długie kable wychodzące z małego dymiącego silnika wbudowanego w tors, biegnące niemalże przez każdy mięsień na zgniłozielonym ciele.

Przykrótkie ręce, zakończone niezwykle cienkimi i ostrymi brzytwami…

Konstrukty… Tak je nazywali… Cholerne konstrukty! Pamiętałem je tylko z opowieści starych dziadów w kantynie, psychicznych starców, którzy za szklankę wody opowiadali o takich pierdołach jak elfi czarodzieje czy hordy odrzuconych mutantów z je***ych pustkowi! Więc jeśli to nie były bajki… to ucieczka była jedyną szansą złudnego ratunku…

– IDĄ NASTĘPNI!!! – ryknął ktoś, wybiegając zza rogu i pędząc przed siebie. Nacisnąłem odruchowo przycisk aparatu, zapisując widok truchła tej maszyny, po czym w panice rzuciłem się wzdłuż ulicy za resztą tych, co przeżyli.

Nie musiałem długo czekać, aż do moich uszu dobiegł przerażający dźwięk kilkunastu maszyn-zabójców, prędko goniących za nami. Obejrzałem się za siebie i ujrzałem snujące na makabrycznych odnóżach istoty o świecących na niebiesko oczach, które bez namysłu goniły za nami. Nagle ktoś mną szarpnął i padłem na beton.

Z przerażeniem odepchnąłem siwego człowieka, który mnie powalił, i dopiero wtedy zorientowałem się, że uratował mi życie. Bowiem gdyby nie on, skończyłbym pod kołami pędzącej ciężarówki transportowej. Tuż za nią pomknęła kolejna i dopiero na niej dostrzegłem siedzących w brązowych, skórzanych płaszczach żołnierzy w charakterystycznych hełmach i bez emocjonalnych maskach gazowych.

– Delaryjczycy… – jęknąłem sam do siebie. Pie***eni Delaryjczycy! Jedyne regularne oddziały wojskowe w tym zawszonym świecie. Fanatycy religijni, bezwzględnie oddani Jedynemu Bogu, nienawiścią i brutalnością zwalczający innowierców! Umundurowani i uzbrojeni jak nikt, ku***! Wmówili sobie, że apokalipsa i Wielka Eksplozja to kara Jedynego za grzechy, a oni są jego je***ymi wysłannikami, którzy mają krwią wrogów zmyć winy tego świata! Nie widziałem ich w tej za***nej rdzą mieścinie, odkąd przysłali oddział jakichś agresywnych wojaków-popi***oleńców, który szukał jakiegoś zbiega. Bodajże krasnoluda! Płaciliśmy im co roku podatki i był spokój! A wtedy co?! Przyszli tak to co uratować?

Co by nie było, widziałem tylko przez tumany kurzu spod opon, jak trzy ciężarówki zatrzymały się gwałtownie tuż przed konstruktami, po czym rozległ się niesamowity huk i błysk, gdy żołnierze otworzyli ogień. Nie wiem, co mną kierowało, ale chciałem zrobić zdjęcie, zapominając o zagrożeniu, jednak nagle poczułem silne kopnięcie pod kolanem i boleśnie padłem na beton. Gdy spojrzałem w górę, ujrzałem tylko czarny wizjer maski gazowej i zionącą lufę karabinu skierowaną w moją skroń.

– Co tu jeszcze robisz?! Kim Jesteś?! Jesteś człowiekiem?! – wrzasnął żołnierz stłumionym przez maskę głosem.

– Ttt… tak… panie… – jęknąłem przerażony, unosząc dłoń w błagalnym geście.

– To wynoś się stąd! Już! – ryknął nade mną, po czym zostawił mnie i ruszył biegiem w stronę pojazdów.

Zakląłem siarczyście, po czym podniosłem się i nie czekając, mimo bólu w kolanie od ciosu tego nadgorliwego piechura, pomknąłem za resztą uciekinierów, którzy byli już daleko przede mną. Na szczęście nie uszkodził aparatu!

Wokół mnie pojawiło się sporo piechurów Mocarstwa Delarii, w skórzanych płaszczach i w maskach gazowych biegnących wzdłuż ulicy. Co chwilę widziałem jak małe grupki wpadały do niektórych budynków. Jednak nie był to chaotyczny atak. Najpierw obstawiali drzwi, następnie jeden z nich ciskał do środka granat i dopiero po wybuchu wchodzili do środka, gdzie często rozlegały się strzały i okrzyki.

Byłem w środku je***ej bitwy! Niektóre z prowizorycznych domów płonęły. Żołnierze co chwilę otwierali ogień w przeróżnych kierunkach, ale w tumanach dymu i pyłu nie widziałem konstruktów! Słyszałem jednak ten ich charakterystyczny dźwięk żelaznych kończyn i mechanizmów!

Zacząłem się krztusić, ale wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać, i parłem przed siebie. W końcu mym oczom ukazał się największy budynek w mieście – kantyna. Wielka wspólna sala, gdzie spotykali się wszyscy mieszkańcy tego zadupia, by świętować ważne uroczystości lub omawiać najważniejsze sprawy. Przy jedynym wejściu do niej dostrzegłem tłum mieszkańców, którzy w ścisku naprędce wchodzili do środka. Budynek otoczony był wieloma delaryjskimi żołnierzami, jednak moją uwagę szczególnie zwrócił jeden z nich – wysoki, o groźnym obliczu, nosił stalowe płyty. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu nie był to jakiś szmelc, ale doskonale wykonane i dopasowane stalowe elementy! Dostrzegłem nawet na jednym z naramienników miedziany, delaryjski symbol – okrąg przez który biegła linia, załamana przy punktach przecięcia z okręgiem. Ileż na to musiał wybulić! Odziany był w niezwykle porządne, fioletowe szaty okalające doskonale pancerz, zwieńczone długą purpurową peleryną i obszytym srebrnymi nićmi kapturem. Opierał się zaś o broń, jakiej nigdy na oczy nie widziałem – długi, szeroki kawał ostrej stali, z wielkim miedzianym jelcem, na którym wygrawerowano czaszkę! Musiałem to uwiecznić, musiałem… Rzecz jasna tak, żeby mnie za to nie zarżnął…

Wyglądał niezwykle… Ale i zarazem wiedziałem, jak groźny musiał to być człowiek! I jak to miasto miało przej***ne, że ktoś taki jak on się tu musiał pojawić…

Rozmawiał z kimś. Rozmówca wyglądał mi na oficera, bo nie nosił karabinu, ale przy pasie miał kaburę, a na ramieniu naszyte jakieś belki. W sensie ów Delaryjczyk stał przed nim wyprostowany i coś mówił, a ten tylko kiwał powoli głową, chłodnym wzrokiem wpatrzony w dal.

Spojrzał! Nagle jednak na mnie spojrzał, a od samego jego wzroku zamarłem! Od czarnych, przekrwionych oczu cały zlałem się potem. Nie wiedziałem, co zrobić, więc zrobiłem najgłupsze, co tylko mogłem – również na niego patrzyłem…

– No, ruszaj się!– wrzasnął ktoś obok mnie, wybijając mnie z psychicznej opresji. To kolejny żołnierz widzący świat przez wizjer maski. – No dalej, mówię! Inkwizytor jasno wydał rozkaz, byście schronili się w kantynie! No już! Właź tam! – mówił szybko, niewyraźnie, wymachując karabinem.

Nic mu nie odpowiedziałem i pobiegłem pośpiesznie w stronę budynku, gdzie kierowano wszystkich. „Inkwizytor” ! On powiedział „Inkwizytor”! Co tam się do cholery działo! Jakaś mała zas***a miejscowość! I z dnia na dzień pełna konstruktów, delaryjskiego wojska, a teraz jeszcze ktoś taki! Właśnie wtedy po raz pierwszy zatęskniłem za nudą i spokojem tego miasta… Aspektami, które przez lata niszczyły mnie… Teraz dostrzegłem ich brak!

Wbiłem się w tłuszcze, jednak nie miałem zamiaru tam wchodzić. Zbyt dużo nasłuchałem się o Delaryjczykach, żeby być zdany na ich łaskę! Ja wiem, jakby to się skończyło! Po oczyszczeniu miasta z konstruktów kazaliby nam odprawiać jakieś modlitwy do ich bożka, pokutować, a przede wszystkim zapłacić dziękczynnie podatek! O nie! Trzeba było spieprzać z tego miasta raz na zawsze!

Gdy tylko nadarzyła się okazja, odskoczyłem ze ściśniętej kolejki przerażonych ludzi, którzy dziękowali Delaryjczykom z płaczem w oczach. Matki z dziećmi, starcy, młode kobiety i chłopaki, mężczyźni – wszyscy wchodzili do kantyny, by ratować życie, ściskając po drodze skórzane płaszcze, mimo że delaryjscy żołnierze woleli tego unikać na oczach tak poważnych przełożonych. No… Im się udało w przeciwieństwie do wielu innych. No ale trudno! Bywa!

Gdy opuściłem tłum, stało się coś nieprawdopodobnego… Na końcu długiej ulicy, skąd uciekłem z innymi, a gdzie ruszyły ciężarówki, coś wybuchło… Wielki język ognia wzbił się do góry w akompaniamencie huku, zasłaniając wszystko czarnym dymem z płonącego paliwa. Moment później nastąpiła kolejna eksplozja. Wszyscy zamarli, gdy po nich wszelkie strzały ucichły.

Ten moment oczekiwania zdawał się straszniejszy niż chaos walki, który towarzyszył nam moment wcześniej.

Czarny, gęsty dym ogarnął ulicę. I moment później z dymu wyłoniło się coś, przy czym widok poprzednich konstruktów był słodkim i uroczym pejzażykiem…

Wielka bestia, sunąca po zalanej krwią ulicy na malutkich, ale niezwykle licznych odnóżach. Jakby zlepiona z setek płatów skóry zszytych ze sobą, przebierała licznymi członkami służącymi jako makabryczne narzędzia mordu. Na czymś, co przypominało głowę, widniało jedno okrągłe, niebieskie światełko groteskowo mrugające regularnie. Gdy dym lekko opadł, dostrzegłem, że stwór nie jest sam. Towarzyszyli mu bowiem wychodzący z czarnego dymu… delaryjski żołnierze?! Tak! Delaryjscy żołnierze, aczkolwiek jak po chwili zauważyłem – to co z nich zostało. Bowiem w jakiś makabryczny i obłędny sposób spod poszarpanych płaszczy Delaryjczyków wystawała dziwna maszyneria, niezdarnie wbita w ich ciało za pomocą kilkunastu zielonych rurek i przewodów. Sunęli oni beznamiętnie w tych swoich maskach, zalani krwią i jakimiś cieczami wprost na nas.

– ANI KROKU W TYŁ! – rozległ się tubalny okrzyk. To był ten odziany w purpurę inkwizytor. Jego głos rozniósł się i uderzył nawet mnie swą charyzmatyczną siła. – W imię pana naszego! Jedynego Boga, który widzi nas i pragnie naszej nienawiści! Wyrwijmy ciała naszych braci z tych strzępów upadku demonicznych mocy! OGNIA! – wykrzyknął, po czym rozległ się huk karabinów i grad ołowiu zasypał wielkiego stwora oraz ogarniętych jego obłąkaną technologią żołnierzy.

„No chyba jednak krok w tył” pomyślałem wtedy, wcale nie podzielając bojowego zapału tych fanatyków! Widziałem, jak rzucili się do walki, z wrzaskiem i agresją szarżując na stwora, który ich makabrycznie anihilował, nie zważając na ich bagnety i pociski, a samemu tnąc ich bezlitośnie swymi ostrzami i dźgając długimi szpikulcami wyrastającymi z jego kończyn. Tłum mieszkańców runął do kantyny, zamykając jej podwójne drzwi od środka. Wykorzystałem sytuację i czym prędzej rzuciłem się w stronę ruin sąsiadujących z ulicą, tam bowiem było zejście do miejskich kanałów… A te zdawały się być jedyną drogą ucieczki z tego p***dolnika.

Rzuciłem się na stertę gruzu przy ruinach, żeby upewnić się, że są puste. Jednak coś mnie podkusiło, żeby spojrzeć na tę ulicę jeszcze raz. Zauważyłem wtedy ich dowódcę w stalowych płytach. Chwycił swoją broń i przeniósł ją z namaszczeniem na opancerzone ramię, po czym zaczął powoli kroczyć w stronę chaosu walki. Coś w nim było… Z jednej strony patrząc na niego czułem strach, ale z drugiej jakąś taką… nadnaturalność?

Widział, jak jego żołnierze odważnie czy głupio – kwestia podejścia – ginęli w brutalnej walce. Rzucali się na odzianych w te same mundury przeciwników, pchając im bagnety w maszyny, głowy, ciała. Powalając i niemiłosiernie tłukąc, gdzie popadło. Widział, jak bez skutku próbowali zranić wielką bestię. Widział, jak odbezpieczali już w zwarciu karabiny, wypalając do niej i wiedząc że moment później zostanie na nich skupiony atak.

A ataki tego konstrukta-tworzyciela były szczególnie bolesne. Jeden z Delaryjczyków, który nie zdążył odskoczyć, został obezwładniony, gdy bestia wbiła mu dwie niezwykle długie igły w plecy, atakując gwałtownie z góry. Sparaliżowało go to, ale na jego twarzy widać było uciekające życie i paniczny strach. Towarzysze nic nie mogli zrobić, gdy konstrukt uniósł go w górę, po czym szczypcami rozerwał mu żebro i błyskawicznie oderwał inną kończyną fragment wnętrzności, by następnie wyrzucić go beznamiętnie, wciąż żywego i wijącego się w makabrycznych agonalnych konwulsjach. Widząc to, omal nie zwymiotowałem na miejscu!

Mimo to odziany w purpurę i stal inkwizytor kroczył. Kroczył, w otaczającej go aurze powagi i swojego rodzaju chłodu.

Nagle ujrzałem, jak uniósł gwałtownie rękę i zacisnął żelazną rękawicę w pięść, po czym wykonał gest okręgu.

– ODWRÓT! – wrzasnął jeden z walczących żołnierzy i wszyscy zdyscyplinowanie oderwali się od walki, wycofując na pozycje za inkwizytorem.

Wiedziałem, że muszę uciekać, nie mogłem jednak oderwać wzroku od tego człowieka, który zdeterminowanie parł przed siebie w pełni opanowany. A tak poza tym chciałem zobaczyć, jak takiego burżuja wpie***a taki stwór!

Udało mi się wtedy zrobić jeszcze jedną fotografię! Pewnie miała to być ostatnia w ich życiu. Heh!

Ale myliłem się! Najpierw przywarł do niego jeden z tych zmartwychwstałych żołnierzy. Inkwizytor Delaryjczyków jednak nawet nie zwolnił kroku! Chwycił lewą ręką za mechanizm wbity w ciało napastnika i jednym gwałtownym ruchem wyrwał go z płatem mięsa, czemu towarzyszyła masa iskier. Zwłoki osunęły się bezwładnie na ulicę, nim konstrukt zdążył cokolwiek zrobić.

Kolejny wpadł w inkwizytora z impetem, jednak ten nawet się nie zachwiał, jakby nie zważając na ożywieńca, i dopiero gdy ten przywarł do jego naramiennika, inkwizytor odepchnął go gwałtownie z bara, powalając na ziemię, po czym silnym ciosem opancerzonego buta wręcz wgniótł mechanizm w ulicę, wywołując stłumiony pisk konstrukta.

Kiedy podbiegł trzeci, Delaryjczyk bez pardonu użył swej długiej broni i gwałtownie przeciął konstrukta na pół jednym cięciem, masakrując jego ciało i maszynerie druzgocącym ostrzem.

W końcu zbliżył się i do wielkiego stwora… Bestii, która jeszcze przed chwilą bez trudu wyrżnęła połowę jego ludzi. On jednak nie wyglądał, jakby zamierzał się cofnąć! O nie! Wręcz przeciwnie. Heh, idiota. Przynajmniej tak wtedy pomyślałem…

Szczerze nigdy bym się nie spodziewał po kimś takich gabarytów i w takiej zbroi takiego refleksu! Wielki konstrukt bowiem rzucił się na niego, gwałtownie wysuwając w jego kierunku wielki szpikulec z nadzianym jeszcze truchłem żołnierza. Odziany w purpurę Delaryjczyk odskoczył jednak niezwykle zwinnie i szybko w bok, tnąc jednocześnie od góry z wielką siłą. Ostrze runęło na kończynę bestii, odcinając ją skutecznie.

Stwór zawył i momentalnie rzucił się na inkwizytora. Ten  nastawił sztych broni na bestię wyćwiczonym latami treningów ruchem, lecz ta, nie zważając na to, wbiła się w niego, docierając w końcu po całym ostrzu do inkwizytora swoimi kończynami.

Mimo tragicznej sytuacji na jego twarzy nie było strachu, lecz cały czas opanowanie i fanatyczny chłód. Człowiek siłował się z bestią, próbując powstrzymać ostrza, lecz po chwili kilka brzytw zaczęło maniakalnie ciąć jego pancerz… A raczej próbować, gdyż to wcale łatwe nie było.

Wtedy z pomocą przyszli mu jego ludzie. Kilku Delaryjczyków wpadło w tułów bestii, pchając ją agresywnie i jak najmocniej swoimi bagnetami. Ta zawyła tak niemiłosiernie, że aż ja wrzasnąłem z bólu, który u mnie wywołał ten pisk. Gdy podniosłem wzrok, ujrzałem, jak bestia wpadła w totalny szał, odrzuciła inkwizytora i, piszcząc, zaczęła w obłąkany sposób wymachiwać wokół swymi ostrzami. Z jej tułowia ciekła strumieniem jakaś dziwna, zielona posoka mieszająca się z krwią poległych. Bestia napinała wszystkie mięśnie, po czym zwijała się w sobie w jakiejś okropne fałdy i znów napinała. Żołnierze, którzy zdołali odskoczyć od niej, panicznie próbowali ją jeszcze ostrzelać, ale nie byli w stanie trafić w rzucającą się na wszystkie strony bestii.

Ogień! Nagle, nie wiem jak, spod ręki inkwizytora buchnął strumień ognia! Oślepił mnie i aż poczułem na ciele przenikliwy gorąc, chowając odruchowo głowę! Wytężyłem jednak wszystkie siły, by znów spojrzeć i widziałem, jak strumień ognia wypuszcza z jakiejś niezwykle zaawansowanej broni. Wielki konstrukt pod wpływem płomieni zaczął jeszcze głośniej piszczeć – choć zdawało się to niemożliwe – aż w końcu zwinął się niczym pająk rażony ogniem.

Wtedy potężny Delaryjczyk zaprzestał użycia miotacza płomieni. Widziałem, jak z jego ust i nosa ciekła spora smuga krwi, a spod jednej z płyt pancerza widniał kawał poharatanego ciała. On jednak, nie zważając na rany, zbliżył się powoli do zwiniętej i pełnej poparzeń bestii, po czym wyciągnął z niej swoją broń w dźwięk jej stłumionych jęków i zamachnął się, by gwałtownym, silnym uderzeniem odrąbać jej łeb.

Wtedy dopiero niebieskie światełko zgasło, ciśnięte wraz z kończyną głowy na beton zalany krwią i innymi cieczami, jakie wydaje z siebie człowiek w czasie śmierci.

Natychmiast potem inkwizytor padł na oba kolana, podpierając się o broń, i pochylił głowę, szepcząc coś pod nosem. Chyba się modlił. Nieważne! Ku***! Za długo już tam siedziałem! Musiałem spieprzać czym prędzej do tego kanału… Ale wtedy trochę się wszystko powaliło.

Bowiem nie zorientowałem się, jak podjechały dwa delaryjskie szmelcowozy. Taka nieuwaga! Taka nieuwaga! I to przez co?! Przez chęć obejrzenia jakiejś zasranej walki dwóch istot zdolnych wyrżnąć całe zbrojne grupy?! Szlag! Zachowałem się jak nieostrożny debil! Nic to… Musiałem zamrzeć w bezruchu i liczyć, że mnie nie zobaczą, aż nadarzyłaby się okazja…

Załoga szmelcowozów podbiegła do inkwizytora, salutując mu. Ten moment jeszcze szemrał modlitwy pod nosem, po czym podniósł się z klęczek.

– Ranni do wozów. – rzekł sucho i opanowanie, jakby nigdy nic. Żołnierze, którzy właśnie przybyli, natychmiast wykonali rozkaz i przepełnili samochody rannymi w makabrycznym stanie. Widzieli, że inkwizytor jest ranny, jednak nawet nie sugerowali pomocy. Doskonale wiedzieli, że gdyby jej potrzebował, wydałby rozkaz… W armii tych ludzi nie ma miejsca na zbędne uprzejmości, gdyż ponoć te są odbierane jak słabość.

Inkwizytor ruszył w stronę kantyny z paroma żołnierzami. A ja pragnąłem, żeby tylko wypuścili tych ludzi z kantyny i już stąd jechali, żebym mógł na spokojnie stąd sp***dolić, nie bojąc się, że po tym, co przeszedłem, zginę od zbłąkanej kuli…

Jednak… Jednak oni… To działo się tak szybko! Inkwizytor podszedł z nimi do kantyny i rzekł… Tak beznamiętnie… On rzekł: – Spalić.

Patrzyłem jak zabity… Patrzyłem, jak paru żołnierzy bez słowa zaryglowało drzwi od zewnątrz… Zaryglowało, po czym wyciągnęło… Wyciągnęło ze szmelcowozów koktajle zapalające… I jakby nigdy nic obrzuciło nimi kantynę.

Te wrzaski, ryki i jęki płonących ludzi… Pchane z całych sił drzwi przez uwięzionych, do ostatniego momentu ogarnięcia ich przez ogień… Zamarłem… Ci skur***le spalili ich… Oni spalili ich żywcem…

Widziałem jeszcze, jak paru Delaryjczyków wpatrywało się w ten makabryczny mord przez wizjery masek gazowych, stojąc przerażająco na tle języków ognia pochłaniających tych, co przetrwali atak…

Osunąłem się. Nie mogłem na to patrzeć. Nie wiem, kiedy zasnąłem… Śniły mi się koszmary… I nie śniły mi się konstrukty… Nie one…

Obudziłem się następnego dnia pełen dreszczy, cały zlany potem. Wyszedłem na ulicę. Zwłoki konstruktów i ludzi wciąż się walały, ale smród gnijącego ciała zaczął wbijać się w moje nozdrza.

Nie chciałem iść na pogorzelisko kantyny… Nie chciałem, ale poszedłem…

Komentarze   
#1 Piotr Kowalczyk 2016-03-13 20:38
Super raport !

Jakie wspaniałe przedstawienie Delaryjczyków i Konstruktów :)

no i bardzo dobry klimat zdjęć !
Cytować
#2 Tomasz Paziewski 2016-03-14 13:55
Jest Klimat! Bardzo fajny raport. Szkoda że mało zdjęć konstruktów :(
Cytować
#3 Kordelas 2016-03-14 15:27
Cytuję Tomasz Paziewski:
Jest Klimat! Bardzo fajny raport. Szkoda że mało zdjęć konstruktów :(



Zdjęcia w zamyśle są tymi, które robił bohater. Jego kontakt z konstruktami kończył sie paniką i chęcią jak najszybszej ucieczki. :)
Cytować
2009–2024, TheNode.pl Disclaimer
Template designed by Globberstthemes