logotype

Nadchodzące imprezy

Dla organizatorów

Organizujesz konwent, pokazy gier albo turniej i chcesz zareklamować swoją imprezę? Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript., a zarówno w tym polu, jak i na stronie głównej naszego portalu pojawi się stosowne ogłoszenie.

Stary, gdzie moja macka?

Większość z nas, miłośników fantastyki, choćby słyszała o Howardzie Philipsie Lovecrafcie. Nawet Ci, którzy nigdy nie czytali jego opowiadań, świadomie czy nie zetknęli się z innym dziełem, którego twórcy czerpali inspirację z dzieł Samotnika z Providence. Bardzo często słychać, że dana gra, film czy komiks są „lovecraftowskie”. Ale cóż ten przymiotnik znaczy?

Od kilku już lat z przyjemnością wyszukuję różne prace, w których ktoś dostrzegł wpływy Lovecrafta. Ostatnio trafiłem na jedną z nowszych produkcji – amerykański film Cthulhu z 2007 roku, będący dość swobodną adaptacją Widma nad Innsmouth. Po seansie ciekawość zawiodła mnie na IMDB celem sprawdzenia, jak inni ocenili ten film. I tu przeżyłem zaskoczenie, gdyż bardzo duża część ocen widzów była skrajnie negatywna, podczas gdy mnie film się spodobał. Po wczytaniu się w dość niekonkretne komentarze udało mi się ustalić, że jednym z głównych zarzutów (oprócz niskiego budżetu, nierównej gry aktorskiej i wątku gejowskiego) jest jego niedostateczna „lovecraftowość”. No i pięknie, tylko co to znaczy?

Kilku z recenzentów próbowało ten termin przybliżyć. I tak na przykład jeden napisał, że film nie jest „lovecraftowski”, ponieważ u HPLa romantyczne relacje między ludźmi nigdy nie były szczególnie istotne, a zazwyczaj w ogóle ich nie było. Ale czy można definiować jakąś stylistykę tylko przez wykluczenie? Na tej samej zasadzie można by uznać, że nawet najdokładniejsza ekranizacja Zewu Cthulhu nie będzie dobra, jeśli zostanie nakręcona w Azji z azjatyckimi aktorami – doskonale przecież wiemy, że u Lovecrafta „dobrzy” byli tylko Anglosasi. Tak więc porzućmy definicję przez „bo u autora tego nie było”.

Częściej pojawiający się argument odwoływał się do monstrów, które to bogata wyobraźnia Lovecrafta i jego kolegów wytworzyła. Jeden z amatorskich recenzentów świetnie zamknął cały problem w jednym pytaniu: gdzie jest Cthulhu? Co to za adaptacja Lovecrafta bez potworów i bez macek?

Wydawać by się mogło, że nasz anonimowy kolega ze Stambułu trafił w dziesiątkę. Wystarczy przyjrzeć się temu, co (wydawać by się mogło) jest bezsprzecznie „lovecraftowskie”, by zauważyć, że wszędzie tam doświadczymy macek. Ale może powinniśmy odwrócić to pytanie? Co to za adaptacja Lovecrafta z potworami i mackami?

Przeglądając kiedyś Rotten Tomatoes, trafiłem na opinię, że najlepszym dotychczas z „lovecraftowskich” filmów był... Hellboy. Część pierwsza, jeśli ktoś ma wątpliwości. Przyznam, że o ile film ten lubię, nigdy w życiu nie pokusiłbym się o takie stwierdzenie. Oczywiście dostrzegam wpływy Lovecrafta zarówno w pracach Mike'a Mignoli, jak i Guillermo del Toro, ale jak dużo było tego wpływu w filmie? Były sobie żaboludy (jeszcze mniej podobne do Istot z Głębin, niż w komiksie) oraz, na samym końcu, wielki robak z dużą ilością macek. No i oczywiście wątek Ogdru Jahad, wielkich kosmicznych bóstw, których przyjście oznacza zagładę naszego świata. Tyle że ich pomiot, choć stanowiący wyzwanie dla głównych bohaterów, w końcu zostaje widowiskowo pokonany, dzięki czemu końca świata udaje się uniknąć.

Dajmy na chwilę spokój filmom i przejdźmy do innych form wyrazu. Dawno już temu Danny zwrócił moją uwagę na komiks Upadek Cthulhu. Historia zaczyna się obiecująco: oto główny bohater, Cy, napotyka swojego wuja, który po wypowiedzeniu kilku nieskładnych zdań popełnia samobójstwo. Wśród rzeczy, które pozostawia, są notatki z badań nad dziwnymi, pogańskimi kultami, bogato zdobiony nóż oraz duża, kamienna figura smoka z mackami...

Jak widzicie, historia zaczyna się klimatycznie i obiecująco. Szkoda tylko, że wszystko kończy się wojną między dwoma bogami. Dosłownie, nie wojną między ich wyznawcami, ale gigantycznym starciem, w którym bierze udział mnóstwo dziwnych kreatur, pośród których nasi bohaterowie starają się przechylić szalę zwycięstwa na rzecz jednego z nich. Czy to aby na pewno „lovecraftowskie”?

Ostatnim przykładem dzieła wprost czerpiącego z dokonań Samotnika z Providence, na którego „lovecraftowskość” ponarzekam, jest... gra fabularna Zew Cthulhu. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w grach fabularnych wszystko zależy od ustaleń między graczami a Mistrzem Gry. Niemniej w podręczniku otrzymujemy pewną propozycję zabawy i tej właśnie propozycji dotyczyć będzie mój komentarz.

Cóż więc nie podoba mi się w fabularnym Zewie Cthulhu? To, co zazwyczaj najbardziej lubię w podręcznikach do gier, mianowicie bestiariusz. Już w podstawowym podręczniku znajdziemy multum kreatur i bóstw z Mitów Cthulhu, każde opisane używanymi w grze współczynnikami. Absolutnym przegięciem jest dla mnie umieszczenie wśród nich Kolorów z Przestworzy. Jak można cyframi opisać coś, co w opowiadaniu było... no właśnie, czym? Meteorytem? Promieniowaniem? Żywą istotą?

Tak dotarliśmy do sedna sprawy. Otóż Lovecraft w swoich opowiadaniach nie opisywał zbyt szczegółowo bestii, które tak licznie kreował, ani nie zawsze tłumaczył w pełni ich pochodzenie czy zwyczaje. Bohaterowie jego tekstów rzadko stawali z tymi stworami oko w oko (o ile tylko potwory te miały oczy), a jeśli już się to zdarzyło, postaci traciły zmysły, co mocno utrudniało im sensowne opowiedzenie o spotkaniu.

Bo i nie o to w twórczości Lovecrafta chodziło. Monstra nie były jej esencją, a jedynie elementem służącym wykreowaniu obrazu świata całkowicie nam obcego, niepoznawalnego i, co chyba najgorsze, absolutnie wobec ludzkości obojętnego. Przebudzenie Cthulhu oznacza zagładę ludzkości, ale jest to zagłada niejako przypadkiem, nie będąca głównym celem najsławniejszego mieszkańca R'lyeh. I, co gorsza, wszechświat będzie trwał dalej bez ludzi, bo na co mu oni? Ta przecząca naszej pewności siebie wizja, wraz z naturalną obawą przed nieznanym, są prawdziwymi źródłami grozy w dziełach Samotnika z Providence. Cthulhu pełni w niej rolę niezrozumiałego i nieuniknionego zagrożenia dla ludzkości, a nie monstrum, które w końcu nasi bohaterowie odeślą z powrotem do R'lyeh. Nawet biedne, szeregowe Istoty z Głębin nie są po to, by padać pod ogniem strzelb, leczy wskazać na deprawację ludzkości czy zniszczyć naszą wiarę w siebie – bo jak tu w coś wierzyć, skoro nie wiemy, kim jesteśmy i czy w trzydzieste urodziny nie wyrosną nam skrzela?

W moim odczuciu to właśnie ten klimat czyni książki, filmy czy gry znacznie bardziej „lovecraftowskimi”, niż choćby i tona macek. Tak jest ze wspomnianym wyżej Cthulhu, gdzie śledzimy coraz bardziej zdezorientowanego głównego bohatera, który odkrywa prawdę o swoim rodzinnym miasteczku, swoim ojcu i w końcu o sobie. Atmosferę tę próbowały oddać też Mroczne Zakątki Świata, ale tylko do momentu, gdy główny bohater dostał w swoje łapy broń...

Czemu więc w pewnym momencie bohater wyżej wspomnianej gry dostał Thompsona i mógł radośnie kosić nadchodzących mieszkańców Innsmouth? W rozmowie na ten temat z Donem szybko padła odpowiedź: „bo ludzie tak chcą”. Chcą sobie postrzelać do stworów o licznych mackach i uratować przed nimi świat, ewentualnie pooglądać czy poczytać o tym, jak robi to ktoś inny.

Z drugiej strony w równym stopniu nie chcą, by ktoś poddawał w wątpliwość nasze znaczenie. Widać, że pomimo upływu już niemal setki lat, ten aspekt tekstów Lovecrafta jest nadal aktualny. Antropocentryzm nadal jest czymś, czego nie jesteśmy skłonni odrzucić, nawet w ramach chwilowego wczucia się w konwencję grozy. To wręcz zabawne – oto fani horroru nie chcą się naprawdę bać. Choć czy można ich w takiej sytuacji nazwać fanami?

Jednak nie zamierzam nikogo krytykować za jego gust – nie moja sprawa, co kogo bawi. Nie zamierzam też wmawiać nikomu, że np. filmu The Whisperer in Darkness (który, tak na marginesie, srogo mnie rozczarował) nie można pod żadnym pozorem nazwać „lovecraftowskim”. Można, wpływ Lovecrafta widać w nim bardzo wyraźnie. Równie silnie jego wpływ widać w Cthulhu, ale są to dwa różne wpływy, wynikające z dwóch różnych podejść do prozy Samotnika z Providence. I choć moim zdaniem to drugie podejście jest bliższe zamierzeniom autora, to nie będę nikogo ganił za preferowanie tego pierwszego. Tylko niech spróbuje zrozumieć, że może istnieć „lovecraftowskość” bez macek, tak samo jak macki nie czynią automatycznie „lovecraftowskim”.

Chyba że uznamy potrawy z owoców morza za mocno „lovecraftowskie”...

2009–2024, TheNode.pl Disclaimer
Template designed by Globberstthemes